środa, 21 listopada 2012

ZRÓB SOBIE album z kartek z życzeniami







Kartki, które dostaliśmy z okazji ślubu powędrowały do kolorowego pudełka. Byłam pewna, że już tam pozostaną, bo czy można zrobić coś fajnego z plikiem pocztówek? Jak się okazuje można. Na przykład wyczarować mały pamiątkowy albumik.
Moja propozycja to wersja minimum.Wystarczy dziurkacz i metalowe otwierane kółko, które znalazłam w markecie budowlanym, w dziale metalowym oraz ewentualnie kawałek wstążki.  Bardziej zaawansowanych w dziedzinie DIY zachęcam do odwiedzenia bloga Somethingturquoise, gdzie podpatrzyłam ten pomysł. Jen stworzyła prawdziwe cudeńko dodając twardą okładkę, brokatowe litery, pieczątkę, własną metkę, a nawet charmsy :).
Najwięcej przyjemności sprawiło mi jednak ponowne czytanie życzeń. I to jest chyba najlepszy powód żeby gromadzić takie skarby.

piątek, 9 listopada 2012

Pomysł na wyjątkowy pierścionek zaręczynowy




               

                                         


Mam słabość do starej biżuterii. I nie chodzi o stylizację retro, ale o przedmioty, które naprawdę mają swoją historię. Cudownie jeżeli możemy ją poznać, bo dany pierścionek jest w naszej rodzinie od dawna. Ale co z biżuterią, której dzieje pozostają owiane tajemnicą? Moim zdaniem to część jej uroku i doskonały pretekst do uruchomienia wyobraźni.
Poza słabością do starej biżuterii, mam jeszcze inną, niestety znacznie kosztowniejszą. Najbardziej podoba mi się prawdziwa biżuteria- to znaczy zrobiona z cennych kruszców i kamieni szlachetnych. Cieszy mnie świadomość, że mam coś naprawdę wyjątkowego, nawet jeśli ten kamień to nie diament tylko topaz, a złoto nie jest najwyższej próby.
Połączenie tych dwóch składników: przeszłość + szlachetność to według mnie idealny przepis na najpiękniejszą biżuterię. Nie znaczy to jednak, że jestem odporna na innego rodzaju ozdoby, co postaram się udowodnić w przyszłych postach.
Ktoś może uznać, że biżuteria antyczna nadaje się tylko na wyjątkowe okazje. Nie zgadzam się, ale nawet jeśli przyjąć taki punkt widzenia, to czy może być coś bardziej wyjątkowego niż zaręczyny czy ślub?
A`propos wyjątkowości, nasuwa mi się jeszcze jedna refleksja. Może zamiast kierować swe kroki do jednej z wiodących firm jubilerskich, które mieszczą się w centrach handlowych po pierścionek z kolekcji zaręczynowej, warto rozejrzeć się po mniejszych galeriach oferujących pojedyncze, unikalne egzemplarze sztuki jubilerskiej?

Za udostępnienie zdjęć pierścionków, o których śnię po nocach, dziękuję Domowi Aukcyjnemu Jubiler 24h.

czwartek, 25 października 2012

Pierścionek zaręczynowy



To jest mój pierścionek zaręczynowy.
Tak brzmiał początek wpisu blogerki Ree, znanej jako Pioneer Woman. Zdjęcie ilustrujące post przedstawiało solidny kawałek biżuterii w granatowym, aksamitnym pudełku i posłużyło do prezentacji różnych akcji w Photoshopie, które można bezpłatnie pobrać z jej bloga. Pierścionek w wersji czarno-białej, w sepii, w nasyconej kolorystyce, w stylu vintage. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby autorka nagle nie zmieniła zdania. Bo, jak napisała w dalszej części posta, to wcale nie jest JEJ pierścionek. Należy do chłopaka, który czeka na swoją ukochaną w jej mieszkaniu z bukietem kwiatów. Kolejna fotografia rozwiązała zagadkę: pojawił się ten sam pierścionek, ale z podpisem: Wyjdź za mnie Randall, kocham Cię, Drew. Jak zdradziła blogerka w kolejnym wpisie, chłopak wiedząc, że jego ukochana na bieżąco śledzi posty Pioneer Woman, poprosił ją o pomoc w zorganizowaniu niespodzianki.
Szczegóły tej historii znajdziecie na blogu Ree:
http://thepioneerwoman.com/photography/2009/03/about-actions/
Muszę przyznać, że to jeden z najsympatyczniejszych sposobów na oświadczyny o jakim słyszałam. A tymczasem przedstawiam mój pierścionek zaręczynowy. Mój i tylko mój :). Każda okazja jest dobra, aby się nim pochwalić.

PS. Dziewczyna powiedziała TAK :)

piątek, 5 października 2012

Szczawnik na szczęście






Szczawnik deppego (Oxalis deppei) to roślina dla kogoś, kto chce mieć pewność, że jego koniczyna będzie czterolistna. I jest znacznie  ładniejszy od zwykłej koniczyny łąkowej. Ma cztery zielone liście z czerwono-purpurowym środkiem i liliowo-różowe kwiaty. Podobno jest też stosunkowo łatwy w uprawie. 

Ze względu na swoje podobieństwo do koniczyny, szczawnik deppego nazywa się kwiatem szczęścia. A skoro tak, może warto podarować jego cebulki najbliższym, np. gościom, którym młoda para pragnie podziękować za udział w uroczystości zaślubin. W końcu nie zawsze muszą być migdały czy czekoladki. Tym bardziej, że ci niecierpliwi zjedzą słodycze jeszcze w trakcie wesela (to mój przypadek) i nie zostanie żadna pamiątka. 

Drugi pomysł jest taki, że roślinę tę, wyrośniętą lub w formie cebulek, można wręczyć parze młodej zamiast tradycyjnego bukietu. Na pewno będzie to bardzo oryginalny prezent, a przy tym symboliczny i po prostu fajny. My ucieszyliśmy się ogromnie, gdy otrzymaliśmy gotowy zestaw zawierający torebkę z nasionami koniczyny i ziemią (jeszcze raz dziękujemy :)). Na potrzeby tego wpisu, szukałam zresztą podobnej koniczyny i tak trafiłam na szczawnik. Jest on łatwiej dostępny niż koniczyna i wbrew pozorom tańszy (chyba, że kupimy kilkukilogramowe opakowanie nasion, które sprzedaje się na paszę dla zwierząt). Poza tym włochate cebulki dobrze prezentują się w małych woreczkach. I, co było dla mnie ważne, są całkiem fotogeniczne :).

Na początku miałam plan, że wsadzę cebulki do ziemi i przedstawię na blogu zdjęcia roślin w całej okazałości. Ale jestem zbyt niecierpliwa. Dlatego na razie sfotografowałam cebulki, a to co z nich wyrośnie pokażę za jakiś czas. Oczywiście, pod warunkiem, że ten rodzaj szczawnika jest rzeczywiście łatwy w uprawie. W przeciwnym wypadku, będę potrzebowała dużo szczęścia...:)







piątek, 21 września 2012

Zamiast kwiatów: chleb







Skończyło się wesele, zaczęło się życie małżeńskie. Torby z prezentami wniesione, suknia pognieciona, resztki tortu w lodówce. Tort, owszem dobry, ale przychodzi moment, że nawet najlepszy tort nie zastąpi zwykłej kanapki. Mamy pecha, akurat wypada święto państwowe, więc z zakupów nici. Bezradnie miotamy się między butelkami z winem, o które poprosiliśmy w zaproszeniach. Nagle olśnienie, przecież dostaliśmy też chleb!
Był pyszy. Ręcznie wypiekany razowiec zawinięty w kraciastą ściereczkę zjedliśmy do ostatniego okruszka. Z wdzięcznością pomyśleliśmy o osobie, która nam go podarowała.
Ten pomysł mnie zachwycił: jest symboliczny, a zarazem, bardzo praktyczny. Chleb to nie tylko słowiański emblemat gościnności, którym wita się nowożeńców, ale też  m.in. symbol płodności, światła, mądrości, pieniędzy, tego co niezbędne do życia. Najlepiej zaś smakuje wtedy, gdy obdarowujący przygotował go samodzielnie.
Poniżej podaję sprawdzony przepis. Nie trzeba  mieć żadnej specjalnej maszyny do jego wyrabiania ani drogiego piecyka. Wystarczy zwykła forma keksówka, odrobina cierpliwości i dobre chęci.

Składniki:

- 0,75 l wody (najlepiej letniej przegotowanej, ale z kranówki też wyjdzie)
- 5 łyżek zakwasu*
- 0,5 kg mąki żytniej (lepszy wychodzi ze zwykłej niż z pełnoziarnistej)
- 0,25 kg mąki pszennej typ 650 (tu akurat sprawdziła mi się pełnoziarnista)
- pół szklanki otrębów pszennych
- pół szklanki płatków owsianych
- 3 łyżeczki soli

dodatkowo dodaję:
- pół szklanki siemienia lnianego
- pół szklanki słonecznika
- pół szklanki dyni

Zakwas wyjmuję z lodówki, dokarmiam (dodaję ok. 3 łyżki mąki żytniej i tyle samo wody) i odstawiam na cztery godziny w ciepłe miejsce żeby się uaktywnił (min. 4 h). Wieczorem najpierw łączę składniki suche, następnie dodaję zakwas i wodę. Całość należy dobrze wymieszać (ja to robię rękami), a następnie przełożyć do wysmarowanej masłem formy. Tak przygotowane ciasto wstawiam na noc do wyrośnięcia do zimnego piekarnika. Wcześnie rano włączam piekarnik na 180 stopni i idę spać. Po półtorej godziny wyłączam i po chwili wyjmuję chleb, aby ostygł na kratce. I chleb gotowy!

* Zakwas wyhodowałam z przepisu:

Polecam gorąco :)























środa, 5 września 2012

Zakochani w Rzymie: Most Mulwijski






 Długo broniliśmy się przed Paryżem. Podróż poślubna powinna być wyjątkowa, a my raczej stronimy od dużych zachodnich miast. Zwiedzanie zabytków, "które trzeba zobaczyć", zostawiamy innym, a sami jedziemy w odwrotnym kierunku. Szukaliśmy więc połączeń do Tibilisi, myśleliśmy o powrocie do Rumunii, która nas zauroczyła. Szczęśliwy splot okoliczności i niezwykła gościnność przyjaciela rodziny, sprawiły, że znaleźliśmy się we Włoszech. Nie w samym Rzymie, ale jednak blisko. Nie chcieliśmy Paryża, to mieliśmy Rzym.
W przewodniku, napisano, że z tym miastem trzeba się zmierzyć. Ja po kilku godzinach zwiedzania w upale w towarzystwie tysięcy turystów czułam się wręcz pokonana. Odetchnęłam dopiero, gdy wsiedliśmy w tramwaj i wyjechaliśmy poza obszar tras turystycznych. Wizyta na Moście Mulwijskim (wł. Ponte Milvio) okazała się być najprzyjemniejszym wydarzeniem tamtego dnia. Nie tylko dlatego, że była to niespodzianka zaplanowana przez Męża jeszcze w Warszawie, ale również ze względu na urok tego miejsca. Bo to jest naprawdę uroczy most. Nieduży, z ładnym widokiem, ozdobiony mieniącymi się w słońcu kłódkami. To właśnie zwyczaj zapinania kłódki jako symbolu trwałości uczucia ściąga tam zakochanych z całego świata.
Romantyczną sławę Most Mulwijski zawdzięcza powieści Federica Moccia pt. “Tylko ciebie chcę”. Jej ekranizacja zyskała ogromną popularność wśród włoskich nastolatków. Wzorując się na bohaterach miłosnej historii, zawieszali na latarni małe kłódki ze swoimi imionami, a kluczyki wyrzucali do Tybru. W 2007 roku romantyczny mit zderzył się i to dosłownie, 
z rzeczywistością, gdy jedna z lamp runęła pod ciężarem zamkówDziś tej latarni na moście już nie ma, są za to specjalne stelaże przeznaczone do mocowania metalowych symboli miłości. Co więcej, postała strona internetowa, która umożliwia zawieszenie wirtualnej kłódki: lucchettipontemilvio.com
Jeśli dla kogoś aspekt romantyczny nie jest wystarczającym powodem żeby oddalić się od centrum Rzymu, warto dodać, że Ponte Milvio ma ogromną wartość historyczną. Wspomnę tylko, że to jest jeden z najstarszych mostów na Tybrze, a jego pierwsza konstrukcja pamięta czasy wojen punickich.

Poniżej kilka praktycznych informacji:
Do mostu dojechaliśmy z Piazzale Flaminio (przy Piazza del Popolo) tramwajem linii nr 2 (Mancini). Należy wysiąść na przystanku Pinturicchio i przejść 450 m.
Roztargnionym parom, które chciałyby odbyć miłosny rytuał na Ponte Milvio, ale zapomniały wziąć kłódki,  z pomocą przychodzą przedsiębiorczy Rzymianie. Na moście nie tylko można kupić wielką kłódkę w kształcie serca, ale również wygrawerować na niej imiona zakochanych. W ten sposób jest jeszcze ładniej niż w powieści. I kosztuje tylko kilka euro więcej ;).
   http://infopoint.atac.roma.it